• Link został skopiowany

Zbliżenia. Na film Magdaleny Piekorz czekaliśmy aż sześć lat

Jej fabularny debiut - obsypane nagrodami "Pręgi" - opowiadały o braku miłości. Teraz w "Zbliżeniach" Magdalena Piekorz przygląda się problemowi jej nadmiaru

Z Magdaleną Piekorz rozmawia Piotr Guszkowski

Dlaczego czekaliśmy na pani nowy film aż sześć lat?

- Kino, którym się zajmuję, wymaga przygotowania od strony psychologicznej. Mam też wrażenie, że do każdego filmu muszę dojrzeć. Pewnie dlatego ta przerwa była tak długa. Ale też nie ukrywam, że moim wypadku to los decyduje, co w danym momencie zrobię. Bo przez te sześć lat projektów miałam kilka. Tak się złożyło, że właśnie "Zbliżenia" doczekały się realizacji.

Po premierze "Senności" pojawiły się informacje, że wchodzi pani na plan "Krzyża" według tekstu Andrzeja Saramonowicza.

- To historia księdza, który zrzuca sutannę. Temat może się wydawać kontrowersyjny. Jednak dla mnie najciekawsza w tym scenariuszu, który mam do dzisiaj i nadal uważam, że warto go zrobić, jest opowieść o tym, że każdy człowiek dźwiga swój krzyż. Niezależnie od tego, kim i jaki jest, każdy z nas dźwiga bagaż życiowych doświadczeń. Pierwszy raz przeczytałam "Krzyż" w 1995 r., więc walczę o ten projekt już właściwie 20 lat. Mam nadzieję, że wreszcie się doczekam.

Przy "Zbliżeniach" po raz trzeci pracowała pani z Wojciechem Kuczokiem, tym razem również jako współautorka scenariusza.

- Długo nie miałam odwagi, by chwycić za pióro. Wynikało to z pewnej pokory wobec tej materii. Wojtek ucieszył się z propozycji zrobienia rewersu "Pręg". Tam mieliśmy męski świat, tu kobiecy. Temat filmu wyszedł ode mnie, pomyśleliśmy więc, że przynajmniej część koncepcji i dialogów powinniśmy ze sobą konfrontować. Wyjechaliśmy na dziesięć dni do Domu Pracy Twórczej w Radziejowicach. Pisząc scenariusz "Zbliżeń" wielokrotnie mówiliśmy do siebie tekstami bohaterów. Wcielając się w role Marty i Jacka mieliśmy szansę wczuć się w ich sytuację, stworzyć jeszcze bardziej wiarygodne portrety psychologiczne. To była naprawdę fajna współpraca. Ośmieliła mnie na tyle, że jestem w trakcie pisania kolejnych projektów.

" Zbliżenia" od początku miały być historią trudnej relacji matki i córki?

- Chciałam zrobić film o samotności, o poczuciu odpowiedzialności, lęku przed utratą. To, że mamy do czynienia z relacją pomiędzy matką a córką, mimo wszystko jest dla mnie drugorzędne. Choć zarazem daje szansę zbudowania tego na niuansach - delikatniej niż w przypadku "Pręg", gdzie oprócz presji psychicznej pojawiała się przemoc fizyczna. Nie chciałam, żeby "Zbliżenia" szły w stronę toksycznej relacji zaborczej matki i córki próbującej się wyrwać z jej objęć, tylko pokazać, jak mocne to zależności. Będąc prze lata blisko drugiej osoby, uwikłani silnymi emocjami, możemy nie zauważyć, że dzieje się coś złego. Brakuje nam spojrzenia z dystansu.

Tę perspektywę wnosi w filmie bohater grany przez Łukasza Simlata.

- Po pierwszych pokazach filmu pytano mnie, czy on nie jest zbyt idealny. Wydaje mi się, że na początku, gdy dopiero wchodzimy w jakąś relację, mamy trochę więcej tolerancji, cierpliwości, a nawet naiwne wrażenie, że możemy kogoś zmienić. Tak jest też w przypadku związku Jacka z Martą. Wspierający i rozumiejący mężczyzna nie próbuje skłócić ze sobą kobiet, wręcz przeciwnie - wydaje się dla nich szansą. Pozostaje pytanie, czy tę szansę można jeszcze wykorzystać. Czy nie jest za późno.

Po raz kolejny pokazuje pani dorosłe życie bohaterów jako ponurą konsekwencję przeszłości. Dzieciństwo aż tak determinuje nasz los?

- A myśli pan, że tak nie jest?

Nie w aż takim stopniu.

- Moim zdaniem ma to ogromne znaczenie. Oczywiście, człowiek jest zdolny do tego, żeby przepracować w sobie pewne rzeczy, ale wymaga to dużej pracy, dobrej woli i umiejętności wybaczania. Próbowałam to pokazać w "Pręgach": dopiero wtedy, kiedy Wojciech wybaczy ojcu, będzie miał szansę dać swojej ukochanej szczęście, wreszcie zacznie budować zamiast niszczyć. Tu matka i córka zbliżają się do siebie, ale nie są w stanie przejść na drugą stronę, jakby dzieliła je szyba. Jakby bały się, że za dużo się o sobie dowiedzą. Z lęku przed utratą miłości nie chcą skonfrontować się ze sobą. Ktoś nazwał "Zbliżenia" filmem o złej matce. Nie zgadzam się z tym. Matka kocha córkę, przelała na nią całą miłość i po prostu nie radzi sobie z sytuacją nagłej utraty. Ale nie ma złej woli! Opowiadam o ludziach, którzy chcą dobrze, jednak sytuacja wymyka się im spod kontroli.

Podobno pomysł obsadzenia Ewy Wiśniewskiej w roli matki pojawił się już na etapie tworzenia scenariusza - to prawda?

- To wspaniała aktorka, która zbudowała tę postać na subtelnościach. Przytulenie czy spojrzenie wiele u niej znaczą, można dosłownie czytać z jej twarzy - niekoniecznie muszą za tym iść konkretne słowa. Myśleliśmy o Ewie Wiśniewskiej od początku także dlatego, że chodziło nam o to, by matka była na pozór osobą silną. Głos pani Ewy, jej mimika, dynamika ruchu pozwalały to osiągnąć. Tak jak znaczenie miało, że siostrę matki gra Małgorzata Niemirska [prywatnie aktorki są siostrami - red.]. Bardzo chciałam osadzić ten film w realnej przestrzeni. Cieszę się, że mogłam pokazać na ekranie Katowice - to moje miasto, tam się wychowałam. Są nowoczesne, wychodzą naprzeciw temu, kim jest moja bohaterka. Artystyczny loft, w którym Marta rzeźbi, pozostaje w kontraście do starego domu matki z ogrodem. Można podejrzewać, że obie powielają pewien schemat funkcjonujący w tej rodzinie od pokoleń.

A co po "Zbliżeniach"?

- Chciałabym wrócić do "Krzyża", rozmowy trwają. Natomiast wspólnie z Katarzyną T. Nowak stworzyłyśmy adaptację jej powieści "Kasika Mowka". To historia o niezwykle uzdolnionej dziewczynce wychowywanej samotnie przez babcię, która chroni ją przed złym światem. Film będzie czarno-biały, myślimy też o scenach animowanych. Mamy producenta, szukamy funduszy. Przygotowałam również wstępną wersję scenariusza o Józefie Chełmońskim. Nie tylko dlatego, że jest moim ulubionym malarzem, ale przede wszystkim ze względu na jego ciekawą, dramatyczną biografię. To duże, epickie kino z rozmachem. Pewnie szybko nie uda mi się namówić kogoś, żeby wsparł mnie finansowo.

Po sukcesie "Pręg" nie jest pani łatwiej zdobyć środki na realizację kolejnych filmów?

- Wręcz przeciwnie Oczywiście, ogromnie się cieszę, że dostałam Złote Lwy za "Pręgi". Był to niewątpliwie jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu zawodowym. Lecz patrząc na to z perspektywy dziesięciu lat wydaje mi się, że lepiej byłoby dla mnie, gdybym tej nagrody nie dostała. Naprawdę. Po pierwsze, po takim sukcesie poprzeczka zostaje ustawiona tak wysoko, że każdy mój kolejny projekt, choćby nie wiadomo jak był inny, a nawet - mam wrażenie - dojrzalszy, zawsze będzie odnoszony do debiutu. A druga rzecz, u nas ważna nagroda paradoksalnie zamyka drzwi i odbiera szanse. W środowisku pokutuje dziwne myślenie, że skoro zostało się docenionym, to trzeba teraz znów stanąć na końcu kolejki i odczekać swoje. Żeby przypadkiem nie poczuć się za dobrze.

Zobacz wideo

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

  • Link został skopiowany
Więcej o: