Tak, widzę sporą różnicę. Kiedy zaczynałam w modelingu, to miałam poczucie, że będę pojawiać się tylko w lookbookach bielizny erotycznej albo w ubraniach dla sklepów typu Puszysta Pani. Wtedy też otworzyłam butik z outletem z Wielkiej Brytanii, bo w Polsce nie miałam za dużego wyboru. Było bardzo źle i tak naprawdę kobiety nie chciały się fajnie ubierać. Nie były to czasy Pinteresta i Instagrama, a teraz widać, że to wszystko nabrało tempa, chociaż nadal bulwersuje manekin w rozmiarze XL, co trochę mnie smuci. Wiadomo, że legginsy XL gdzieś są, ale jak się je pokaże, to się nagle robi międzynarodowa afera.
Nadal jest moim zdaniem problem, zwłaszcza w Polsce, gdzie zamykają się najpopularniejsze sieciówki, które miały plus size (Marks&Spencer - przyp.). I nawet jeśli te marki mają za granicą rozmiary 54 czy 56, to do naszego kraju często nie są sprowadzane. Ta sama kolekcja jest w okrojonej rozmiarówce.
Tak. I to mnie zawsze zastanawiało, czy to się nie sprzedaje. Zaczęłam w to wierzyć, gdy otworzyłam butik. Moim zdaniem najfajniejsze ubrania, te najbardziej na czasie, po prostu się nie sprzedawały. Teraz jak widzę dziewczyny plus size na ulicy, to one się zupełnie inaczej ubierają niż jeszcze pięć lat temu. Też media nie za bardzo interesowały się wcześniej modą plus size. Gdy zaczynałam pracę w modelingu i moja agencja fajnie działała, to jedna z redaktorek powiedziała, że nie pokażą nigdy w życiu modelki plus size, bo to jest niezdrowe, niesmaczne i nieestetyczne. To były "Wysokie Obcasy". A potem po "Supermodelce" widzę okładkę z dziewczynami body positive plus size. Widać, że mentalność się zmienia, zmieniają się trendy. Według danych GUS nawet 40 proc. kobiet ma wskaźnik BMI wyższy, niż przewiduje norma. Jest nas dużo i też mamy hajs, który chcemy wydać!
Niedawno przeczytałam wywiad z bardzo znanym stylistą, który stwierdził, że wszystkie kobiety powyżej rozmiaru 48 mają figurę typu cegła, że zatracają kształty i zmieniają się w jeden określony typ sylwetki. To jest oczywiście totalna bzdura! Kiedy pracowałam jako modelka, stylista jednego ze znanych magazynów zobaczył mój rozmiar, ale nie spojrzał na moje wymiary. Wybrał nietrafione ubrania i jak mnie zobaczył, to przepraszał, bo myślał, że jestem, jako to określił "taka bambaryłka". Styliści nie mają dużego doświadczenia w ubieraniu kobiet plus size, bo umówmy się, celebryci i gwiazdy, które występują na sesjach czy w telewizji, rzadko kiedy noszą większy rozmiar. A jak jest kobieta plus size, to często stylista może ją "skrzywdzić", co widać potem na ściankach. Wydaje mi się, że boimy się ubierać duże kobiety w niektóre rzeczy. Wiadomo, że od rozmiaru ważniejsza jest sylwetka, bo gruszka, która ma rozmiar 48 czy 58, nadal może nosić falbanki na górze, bo ma węższe ramiona niż biodra.
Gdy myślałam o spodniach, to zastanawiałam się, co mi najbardziej przeszkadza w tych, które są w innych sklepach. Przede wszystkim stan. Jakiej wysokości go zrobić, żeby spodnie nie zsuwały się zarówno z sylwetki typu jabłko, jak i gruszka. Bo ubrania w sieciówkach są projektowane dla ogółu, a jeśli nosimy większy rozmiar, to trudniej to dopasować. Dysproporcje są większe, bardziej widoczne, bo tej tkanki tłuszczowej będzie więcej niż np. w rozmiarze 38. Byłam w megaszoku, że Biedronka odważyła się na coś innego. W tego typu sklepach były wcześniej dostępne ubrania plus size, ale bardzo bezpieczne, jak legginsy czy koszulka. A w mojej kolekcji były rzeczy dopasowane, były płaszcze, kurtki, spódnice, no i spodnie rurki, na które bardzo ich namawiałam. Była też bielizna.
W Polsce mamy świetnych producentów i konstruktorów bielizny, ale co ciekawe, najwięcej towaru sprzedaje się poza krajem. Ewa Michalak ubiera największe biusty, ona koncentruje się na tym, żeby biust dobrze wyglądał i żeby stanik był świetnie dopasowany. Oczywiście nie znajdę nic dla siebie np. w Intimissimi, nie kupię też rajstop Ani Lewandowskiej.
Na Wedding Art Show pojawiły się kobiety plus size. Chyba wtedy Iza Janachowska się tym zainspirowała i super pociągnęła temat w swoim programie. Jestem na wielu forach ślubnych i widzę, co się dzieje. Gdy chodziłam z przyjaciółką po salonach w Warszawie, to się załamałam. Dziewczyny muszą przykładać do siebie suknie w rozmiarze np. 38 i wyobrażać sobie, jak będą w niej wyglądały. Sprzedawczynie są niewyedukowane, panuje duża amatorszczyzna. Wiedza jest mała, dziewczyny nie mają pojęcia o typie sylwetki. Gdy szukałam sukni ślubnej dla siebie, to najpierw dzwoniłam do salonów i pytałam, czy można uszyć suknię rybkę w rozmiarze plus size. Słyszałam "Absolutnie! Ja nie chcę, żeby się z pani śmiali", a przecież ta kobieta mnie nawet na oczy nie widziała!
Ale są i dobrzy projektanci. Na przykład Rina Cossack, na której pokazie chodziłam, ma świetne projekty plus size. Są trendy i proste sukienki, których brakuje, a ceny nie różnią się tak bardzo od tych w salonach. Warto więc szukać u projektantów.
Nadal nie. Sprawdzam najpierw sklepy online, bo boję się iść do salonu i nie chcę marnować czasu, żeby usłyszeć, że nie ma dla mnie rozmiaru.
Zawsze miałam hejterów, szczególnie jak pojawiam się na jakimś plotkarskim serwisie, to od razu wylewa się w komentarzach wiadro z pomyjami. Staram się nie usuwać u siebie hejterskich wypowiedzi, chyba że są obrzydliwe. Czasami nie reaguje, czasami odpowiadam. To jest taka rozrywka także dla mnie. Już mnie to nie boli i mogę się tym bawić. Ja nigdy nie dorabiałam ideologii do bycia plus size, mówiłam o moich problemach z wagą, o bulimii. Nigdy nie napisałam, że bycie plus size jest lepsze od czegokolwiek, że kocham każdy centymetr swojego ciała. Może dlatego obserwatorzy niczego mi nie zarzucają.
Dostaję takie wiadomości codziennie (tu Ewa pokazuje folder z prywatnymi wiadomości na Instagramie, są ich setki). Dziewczyny piszą, że odważyły się kupić kostium kąpielowy albo założyć pierwszy raz sukienkę od czasu liceum. I to nie są tylko kobiety otyłe, piszę też szczupłe dziewczyny, które czują to samo. Bodyshaming dotyka też szczupłe osoby, ale o tym rzadko się mówi. Dziewczyny piszą, że się mną inspirują, że dodaje im otuchy. "Skoro Ewa pokazała się w bikini, to dlaczego ja nie mogę?" Przez wiele lat wyjście na plażę było dla mnie koszmarem. Mieszkałam nad jeziorem, ale wychodziłam tam tylko wieczorem, zawsze w T-shircie.
Wyjechałam do Anglii i to sporo przestawiło mi w głowie. Przestano mnie krytykować, zmieniłam otoczenie, zaczęłam dostawać komplementy. Tego w Polsce zupełnie nie było. No i przede wszystkim były ubrania. Ja przecież nie poszłam na swoją studniówkę, a nosiłam wtedy rozmiar 44, bo nie stać mnie było na szycie, a w sklepach nic nie było. To było dla mnie bardzo bolesne. Gdy wyjechałam do Anglii, to stałam się zakupoholiczką. Mam samochód załadowany po sufit ubraniami, nie mieszczę się już w domu. Jak miesiąc nie kupię 20 sukienek, jestem chora. Wszystkie pieniądze wydam na podróże i ubrania. Powinnam iść na terapię (śmiech).
Tak. Pamiętam, jak chodziłam z przyjaciółką po sklepach, tych wszystkich H&M i Orsayach, i tak myślałam, żeby mieć chociaż dwie pary porządnych jeansów. I żeby mieć pięć stylizacji do szkoły na każdy dzień tygodnia. Ale tego nie było.
Myślałam i nawet może się do czegoś przymierzam, ale nie chciałabym za bardzo zdradzać, bo nie wiem, na czym się to skończy. Trochę się obawiam. Pewnie byłoby zainteresowanie. Chciałabym szyć ubrania w Polsce, więc pewnie nie byłby najtańsze. Na pewno chciałabym mieć kostiumy kąpielowe. Wiem, że to będzie się najmniej sprzedawać, bo dziewczyny nadal się boją. Ale chciałabym złamać to tabu i na pewno byłyby to kostiumy dwuczęściowe.