Po pustych ulicach irańskiego Bad City krąży na deskorolce samotna wampirzyca okryta tradycyjnym czadorem

?O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu? wyłamuje się z wampirycznych schematów

Tytułowa dziewczyna nie boi się wracać nocą sama do domu. Obawiać powinni się raczej ci, którzy wejdą jej wtedy w drogę - szczególnie jeśli mają coś na sumieniu. Ona, szukając okazji do wymierzenia sprawiedliwości, niespodziewanie odnajdzie miłość.

Podczas jednej z eskapad bezimienna bohaterka spotka wracającego z halloweenowej imprezy Arasha. Dostrzeże w przebranym za Drakulę chłopaku zagubioną bratnią duszę, co powstrzyma ją od zanurzenia ostrych kłów w jego szyi.

W fabularnym debiucie Ana Lily Amirpour miesza konwencje, łączy kino noir z rockiem, nie zapominając przy tym o szczypcie absurdu ani o własnych korzeniach. Urodzona w Wielkiej Brytanii, lecz od dzieciństwa mieszkająca i pracująca w Stanach reżyserka sama nazywa film irańskim spaghetti westernem o wampirach. Miejsce akcji, smętne Bad City, wypełnione jest widmami archetypów, ale znalazło się w nim miejsce na dialog z powszechnymi wyobrażeniami o Iranie (m.in. obyczajowym rygorze).

Na horyzoncie widać szyby naftowe, w przydrożnym rowie piętrzą się zwłoki. Arash to typ lokalnego Jamesa Deana - w białym podkoszulku, ciemnych okularach i z papierosem w ustach czy za kółkiem ukochanego cadillaca, którego straci przez długi ojca narkomana. Tkwi w letargu, potrzebuje jakiegoś impulsu do buntu. Wcielająca się w perską wampirzycę Sheila Vand, ubrana w pasiastą bluzkę, również wygląda znajomo. Gdy zatańczy do kawałka "Dancing Girls", będzie jasne, że Amirpour oglądała "Prostych facetów". To niezależny film z kultową sceną przy dźwiękach "Kool Thing" Sonic Youth, którą reżyser Hal Hartley "pożyczył" z kolei od Jean-Luca Godarda.

Nie ulega wątpliwości, że Ana Lily Amirpour wyrobiła sobie gust, oglądając masę dobrych filmów. Problem w tym, że przesadnie skupia się na budowaniu atmosfery z arthouse'owymi pretensjami. Prosta historyjka nie wytrzymuje ciężaru kontekstów.

W ostatecznym rozrachunku "O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu" okazuje się jednak klimatyczną love story, przemyślaną wizualnie, opowiedzianą bez zbędnych słów, za to ze świetną ścieżką dźwiękową.

Intryguje, z czasem jednak coraz mniej angażując kluczeniem w gąszczu popkultury. A przynajmniej ja podczas seansu trochę się nudziłem. Choć z drugiej strony, nie zdziwię się, że znajdą się widzowie, którzy w filmie i jego bohaterce z miejsca się zakochają.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.