Jeszcze raz zatrzymałabym ten tramwaj

Rozmowa Metra z Henryką Krzywonos, "Polką dwudziestolecia" o powstaniu "Solidarmości "

15 sierpnia 1980 r. zatrzymała prowadzony przez siebie tramwaj nr 15 przy Operze Bałtyckiej w Gdańsku i obwieściła pasażerom: " Ten tramwaj dalej nie jedzie ", co dało sygnał do rozpoczęcia protestu przez komunikację miejską. Następnego dnia w Stoczni Gdańskiej ogłosiła, że komunikacja przyłącza się do strajku. 31 sierpnia znalazła się wśród sygnatariuszy Porozumień Sierpniowych.

Od 1994 roku do 2009 prowadziła rodzinny dom dziecka. Wychowała 12 dzieci. W 2009 r. na Kongresie Kobiet Polskich otrzymała tytuł "Polki dwudziestolecia".

Z Henryką Krzywonos rozmawia Jacek Różalski

Jak rozpoczęła pani strajk ?

- Prowadziłam tramwaj nr 15, który jechał w kierunku strajkującej już stoczni. W środku było sporo ludzi. Obawiałam się awantury. Tymczasem wszyscy pasażerowie zaczęli bić mi prawo.

A później pojechała pani do stoczni.

- Chcieliśmy się dowiedzieć, co tam się dzieje. Wiedzieliśmy tylko, że strajkują. Gdy tam dotarłam 16 sierpnia, oni chcieli już kończyć strajk. Nakrzyczałam na nich, że jeśli stocznia nas nie wesprze, to władze wdepczą nas w ziemię. Byłam młoda, nie miałam jeszcze rodziny i nie byłam świadoma, co może się stać, gdyby coś się nie powiodło. Wałęsa, Borusewicz i inni mieli już z władzą do czynienia i wiedzieli jak potrafi być bezwzględna. To dopiero od nich nauczyłam się polityki, sztuki negocjacji. Ale tak się stało, że stocznia ogłosiła strajk solidarnościowy z nami, a ja już tam zostałam i weszłam do komitetu strajkowego.

Co się działo w stoczni?

- Na początku było ciężko. Nie miałam żadnego kontaktu z bliskimi ani z kolegami. O wyjściu stamtąd też nie było już mowy, bo od razu by mnie aresztowali. Spaliśmy niewiele, bo docierały do nas informacje, że sowieci mogą nas zaatakować nie tylko z lądu, ale i z morza.

Bała się pani?

- Robiłam swoje. Do moich obowiązków w stoczni należało wydawanie benzyny. Na duchu podtrzymywali nas ludzie, którzy przyjeżdżali pod stocznię i przywozili jedzenie oraz informacje, o tym, co się dzieje w kraju.

A gdy przyszło do negocjacji z władzami?

- W czasie rozmów ze stroną rządową byłam w zespole, który negocjował wypuszczenie więźniów politycznych i likwidację cen komercyjnych oraz sprzedaż towarów za dewizy, za które w PRL-u można było kupować produkty niedostępne w normalnej sprzedaży. Wicepremier Mieczysław Jagielski twierdził, że takich sklepów nie było. Rozmowy nie były więc łatwe. Tym bardziej, że my, robotnicy, musieliśmy rozmawiać z rasowymi politykami.

Czy z perspektywy 30 lat coś by pani w swoim zachowaniu zmieniła?

- Postąpiłabym dokładnie tak samo. Znów bym ten tramwaj zatrzymała. Nie żałuje ani jednej minuty spędzonej w stoczni. Przed wejściem do stoczni polityką prawie się nie interesowałam. To tam i później w "Solidarności" wszystkiego się nauczyłam. Miałam świetnych nauczycieli - Jacka Kuronia, Bogdana Borusewicza, Andrzeja Kołodzieja.

Za swoją odwagę zapłaciła pani wysoką cenę. Po biciu przez milicję i SB straciła pani dziecko.

- Ale nie czuję się bohaterką. To, co się wydarzyło w 1980 r. to zasługa milionów Polaków. Razem wywalczyliśmy "Solidarność".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.