Pandora: puszka szczęścia

Newage'owa bajka za kilkaset milionów dolarów. Dzięki halucynogennej miksturze pieniędzy, talentu i wyobraźni James Cameron sięgnął tam, gdzie kino jeszcze nie sięgnęło

"Avatar" miał powstać od razu po "Titanicu", lecz reżyser uznał, że technika do pięt nie dorasta jego fantazji. Pracował więc spokojnie nad scenariuszem, by stworzyć świat kompletny. "Gwiezdne wojny" spotykają tu "Park Jurajski", a cyberpunk elfy. Jeśli powstaną sequele - a powstaną na pewno - ta fluorescencyjna rzeczywistość ma szansę zastąpić nowemu pokoleniu "Władcę Pierścieni".

Odległy księżyc Pandora zamieszkuje cywilizacja Na'vi. Niebieskie humanoidy mierzą ze trzy metry i żyją niczym dzikie plemiona, w absolutnej harmonii ze swoim stumilowym lasem. W konarach superdrzewa, opodal lewitujących gór, otoczeni gigapaprociami i świecącymi kwiatami. Dosiadają sześcionogich koniozaurów i pterodaktyli. Podziwiając latające meduzy, nie drażnią młotorożców. Wierzą w karmę i nadsiłę Gai, z którą łączą się za pomocą warkoczyków z parzydełkami. Oczywiście cała ta flora, fauna i religia mają swoją nomenklaturę. To drugi urzędowy język "Avatara", który na ekranie tłumaczony jest jak "normalny" obcy - w podpisach. Trójwymiarowych.

Pierwszy to oczywiście angielski. Na Pandorę przybywamy z Amerykanami - wojskiem, naukowcami i reprezentantem korporacji, która z księżyca zamierza wyssać drogocenny minerał. Marines dowodzi pułkownik Quaritch, człowiek ciętej riposty, który w magicznej dżungli odnajduje swój Wietnam, tyle że 200 lat później. Zadaniem dowódcy jest umożliwienie firmie wydobycia surowca. Za wszelką cenę. Na miejscu przebywa ekspedycja biologów pod wodzą Grace Augustine (Sigourney Weaver), próbujących nawiązać kontakt z miejscowymi za pomocą awatarów - powstałych z kombinacji DNA człowieka i Na'vi stworów, sterowanych ze specjalnych kapsuł podczas snu, za pomocą fal mózgowych. Głównym bohaterem jest zaś Jake - sparaliżowany żołnierz (no, i jego pełnosprawny awatar), który pod wpływem piękna przyrody i lokalnej dziewczyny zrozumie, co we wszechświecie jest najważniejsze.

Choć ciężko nie zauważać krytyki polityki militarnej USA, w "Avatarze" fabuła i przesłanie są równie łopatologiczne co w poprzednich dziełach reżysera. Tu chodzi o efekty. Film jest bardziej komputerowy niż aktorski, lecz zupełnie tego nie czuć. W trójwymiarowy świat (jeśli oglądać, to tylko w wersji 3D!) wnikamy łatwo i chętnie na niemal trzy godziny. Wizjoner stworzył nowe kamery, a naniesioną cyfrowo na stwory mimikę aktorów filmował w specjalnym studiu. Patent nazwał "Emotion Capture". Sprzęt ma teraz trafić m.in. w ręce Stevena Spielberga i Petera Jacksona. Rewolucja przeprowadzona. Oby nie zjadła własnych dzieci!

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.