Kopenhaga, połowa lat 20. ubiegłego wieku. Dwoje szczęśliwych młodych ludzi, artystów - pejzażysta Einar Wegener i jego żona, portrecistka Gerda - wiedzie spokojne, dostatnie życie, utrzymując się ze swojej sztuki, chodząc na przyjęcia i do teatru. On jest bardziej ceniony, ale ona mu nie zazdrości. Marszand, który odrzuca jej prace, radzi, by znalazła temat, do którego poczuje prawdziwą pasję. Bo tego w jej obrazach brakuje.
Gerda maluje właśnie portret przyjaciółki, wyzwolonej baleriny imieniem Ulla. Kobieta się spóźnia, więc Gerda prosi męża, by dla niej zapozował. Einar zakłada jedwabne pończochy i wyszywane pantofelki. Jego żona miesza farby i nie zauważa cienia przemykającego przez jego twarz. Przynosi suknię, a Einar, jakby przerażony tym, co dzieje się w jego głowie, odmawia jej założenia. Gerda więc go tylko przykrywa. W tym momencie wpada roześmiana Ulla i na widok Einara w tiulach i jedwabiach oświadcza, że narodziła się im nowa koleżanka - Lily.
Czego ani ona, ani Gerda nie wiedzą, a przed czym Einar całe lata się bronił, to fakt, że Lily się nie narodziła. Lily zawsze tam była. Epizod z suknią tylko ją wyzwolił. Einar i Gerda postanawiają kontynuować zabawę w Lily. Jej konsekwencje będą jednak ogromne. Einar, wrażliwy chłopiec z nadmorskiej wioski, który zawsze czuł się inny, ale tłamsił to w sobie, odważy się wyzwolić żyjącą w nim kobietę. I poniesie konsekwencje.
Patrzenie w "Dziewczynie z portretu", jak medycyna sprzed raptem 90 lat traktuje osobę transseksualną, jak po Einara, który wyznał lekarzowi, że jest Lily, idą dwaj silni pielęgniarze z kaftanem bezpieczeństwa, jest bolesne. To, co czeka Lily później, również. Ale równoważy to Gerda i jej wielka, czasem wręcz trudna do rozumienia miłość. Tak, portrety Lily, która stała się muzą Gerdy, przyniosły jej w końcu uznanie i malarską sławę. Ale Gerda wciąż kocha człowieka, którego poślubiła. Nawet wtedy, gdy ten ją odtrąca, gdy ją zaniedbuje, gdy skupia się na swoich potrzebach i swoim cierpieniu. Gerda pozostaje wierna. Bo miłość naprawdę jest cierpliwa.
Ten ujmujący, wysmakowany wizualnie melodramat, prowadzony czasem niestety zbyt ciężką ręką reżysera Toma Hoopera ("Jak zostać królem", "Les Miserables. Nędznicy"), nie wzruszałby jednak nawet w połowie tak mocno, gdyby nie niezwykłe kreacje Eddiego Redmayne'a w roli Einara/Lily i Alicii Vikander w roli Gerdy. Redmayne, szczupły piegowaty Anglik, już w ubiegłym roku pokazał swoją zdolność do transformacji, wcielając się w rolę Stephena Hawkinga w "Teorii wszystkiego", za co został nagrodzony Oscarem. Tym razem czekało go jeszcze trudniejsze zadanie niż pokazanie geniusza powoli wyniszczanego przez chorobę. Pokazanie transformacji mężczyzny w kobietę tak, by nieprzyzwyczajonych, a czasem nawet sceptycznie czy wrogo nastawionych widzów do siebie przekonać, wymagało klasy i wyczucia. Redmayne je ma. Ale Vikander wcale nie ginie w jego cieniu. Jej rola jest równie trudna emocjonalnie (choć łatwiejsza technicznie). I młoda Szwedka doskonale sobie z nią radzi. Nic dziwnego, że Hollywood padło jej do stóp.