"Znaki szczególne? opisują pokolenie transformacji? Niestety, tylko próbują

34-letnia pisarka Paulina Wilk postanowiła stworzyć portret pokolenia transformacji. Jej ?Znaki szczególne? okazują się jednak zbiorem nieszczególnych banałów pomieszanych ze wspomnieniami z PRL-owskiego podwórka, które jawi się jako raj utracony

W książce Wilk na mojej kupionej na raty (to ważne) kanapie z Ikei w moim należącym do banku (to również istotne) mieszkaniu szybko zaczął mi przeszkadzać dziwny dźwięk. Ustawał, gdy odrywałam wzrok od książki i powracał mniej więcej w połowie podjętej do czytania strony. W końcu odkryłam, że to dźwięk moich własnych zgrzytających zębów. Dawno żadna książka tak mnie nie zirytowała. Można uznać, że autorka odniosła sukces - wywołała w czytelniczce gorące emocje. Ale poniosła też klęskę - wątpię, czy przeczytam jej następną książkę.

Trudno określić, czym właściwie są "Znaki szczególne". Jak na autobiografię, na którą dziś ponoć nikt nie jest za młody (tylko czy towarzystwo Justina Biebera i Michała Piróga jest tym, w jakim Wilk chciała się znaleźć?), za mało tu faktów. Autorka zresztą świadomie od autobiografii ucieka, pisząc w liczbie mnogiej, per "my". Na portret pokolenia czasu transformacji, tych, którzy urodzili się na przełomie lat 70. i 80., więc zdążyli nieco zażyć życia w PRL-u, a potem z dziecięcej perspektywy doświadczali przemian, których konsekwencje dosięgły ich na progu dorosłości, to z kolei za osobiste.

Nie są to eseje inspirowane pracami socjologów, psychologów społecznych, czy nawet prasowymi omówieniami Diagnozy Społecznej. To opowieść o tym, jak Paulina Wilk, urodzona w Warszawie w roku 1980, widzi świat i swoich znajomych. W tej sytuacji "my" użyte, by książkę podnieść na wyższy poziom, wraca, by boleśnie ugryźć autorkę w najczulszy punkt.

Pisze o mnie, a ja się nie zgadzam

Jesteśmy z Wilk w podobnym wieku. "My" obejmuje więc teoretycznie i mnie, i mojego męża i naszych przyjaciół, znajomych, kolegów z pracy. Niektórzy z nich zresztą (Warszawa to małe miasto) okazują się też znajomymi autorki. Teoretycznie więc Wilk pisze o mnie. A ja się z nią nie zgadzam. W gronie znajomych doszliśmy do wniosku, że każdy z nas mógłby napisać taką książkę ze wspomnieniami stania razem z mamami w kolejkach po mięso i opisem smaku Vibovitu jedzonego palcem wprost z saszetki. Ktoś zbierał puszki, ktoś etykietki z gumy Donald. Ktoś jechał maluchem załadowanym po dach na wczasy w Bułgarii, a ktoś do ośrodka FWP. Wszyscy bawiliśmy się na podwórku i wszyscy wcześniej czy później zmienialiśmy w szkole obowiązkowy rosyjski na angielski oraz wyrzucaliśmy na makulaturę nieaktualne już podręczniki historii i geografii. To mniej lub bardziej ważne, ale zwyczajne wspomnienia z dzieciństwa. Co z nich ma wynikać?

Wilk próbuje nadać im znaczenie. Zanalizować, jak życie w dwóch światach wpłynęło na nas i nasze dzisiejsze wybory. Czyni to jednak w oparciu wyłącznie o własne doświadczenia. Co gorsza, swoje dzisiejsze przemyślenia przenosi w czasie, pisząc, że w 1989 roku już wiedzieliśmy, już się szykowaliśmy do nowego, już odkryliśmy, że się różnimy. Jakbyśmy nie różnili się wcześniej. Jakby na mitycznym peerelowskim podwórku wszystkie dzieci odziane w ohydne stylonowe mundurki były klonami radośnie tańczącymi w kółeczku - biedne, ale szczęśliwe. Nigdy nie byliśmy równi i nigdy równi nie będziemy. A rok 1989 nie był wielkim cięciem, po którym znienacka zyskaliśmy świadomość nowych zasad.

To był wieloletni proces. Niewielu rozumiało go wtedy, a już na pewno nie dziewięcioletnie dziewczynki. 34-letnia Wilk ma na ten temat wiele więcej do powiedzenia. Ale nie powinna udawać, że "my" coś wiedzieliśmy. Nie powinna nawet udawać, że ona wiedziała. Zamienia to bowiem jej, nawet racjonalne, choć niezbyt odkrywcze, przemyślenia w pretensjonalne tyrady. W rozdziale o życiu na kredyt (na który zresztą żyją tylko ci, którzy mają zdolność kredytową) pisze "Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powiemy kiedyś, że spłaciliśmy długi. I że na koniec nasze życie okazało się jednak nasze". Czy kredyt hipoteczny sprawia, że ludzie nie żyją własnym życiem? Niektórzy być może - rzuciliby wrednego szefa i ogłupiającą pracę i wyruszyli "odnaleźć siebie" w Indiach, ale perspektywa kolejnej raty im na to nie pozwala. Ale reszta pracuje, bo co innego można robić w życiu? A ich rodziców po prostu nie było stać, by kupić im mieszkanie w śródmieściu. I tu wracamy do kwestii mitycznej równości.

Pełna kompleksów

Wilk pisze, że jesteśmy pokoleniem, które się nie załapało - po przełomie intratne stanowiska zajęli niewiele starsi, wystarczało, że znali angielski i nie bali się komputera, a z drugiej strony za plecami słyszymy oddech młodszych, już przez nową rzeczywistość uformowanych, pozbawionych naszych bagaży, strachów czy kompleksów. Tymi ostatnimi jest zresztą książka Wilk usiana. Tylko, czy to nie jest tak, że każde pokolenie ma pod górkę? Nasi urodzeni po wojnie w zniszczonym i ograbionym kraju rodzice? Nasi najmłodsi koledzy z pracy, słynni millenialsi, którzy nie mogą nawet marzyć o kredycie hipotecznym, bo żyją od jednej śmieciówki do drugiej?

W latach 90. wyśmiewano się z działaczy opozycyjnych (o nich, ludziach, którzy nam tę zmianę świata zafundowali, jest w książce może jedno zdanie, wyrażające zresztą dziecinne désintéressement), że uprawiają styropianowe kombatanctwo, że wspominają, że domagają się uznania, znaczenia. Wilk też jest taką kombatantką. Vibovitową.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.