Rozmowa z Lauren Beukes, autorką thrillera "Lśniące dziewczyny"

Seryjny morderca kobiet, który potrafi podróżować w czasie, i niedoszła ofiara, która postanawia go złapać, spotykają się w thrillerze "Lśniące dziewczyny" autorstwa pochodzącej z RPA Lauren Beukes. Ale to nie jest kolejna historia atrakcyjnego sadysty. To opowieść o sile kobiet

Widać w twojej książce inspirację Stephenem Kingiem - to thriller z szerokim tłem społecznym i elementem paranormalnym - domem, który przenosi w czasie...

- King jest mistrzem tego rodzaju prozy, ale miałam więcej inspiracji: od Williama Gibsona przez Margaret Atwood po Alana Moore'a, autora komiksów.

Może też Stieg Larsson i jego "Millenium", a zwłaszcza pierwszy tom - "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"?

- Jego nigdy nie czytałam. Wiem, że wiele osób porównuje Kirby, bohaterkę mojej książki, do Lisbeth Salander, ale z tego, co widziałam w filmach, Lisbeth jest zimnym aniołem zemsty, a Kirby jest bardziej uczuciowa. Ale chyba powinnam w końcu to sprawdzić. Niestety, jest wielu mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet. Jak Harper, morderca, którego wymyśliłam.

Dlaczego umieściłaś akcję w Chicago, a nie w rodzinnym Johannesburgu albo Kapsztadzie, gdzie mieszkasz?

- Bo to książka o XX wieku i o tym, jak nas ukształtował. A Ameryka miała największy kulturowy wpływ na resztę świata. Poza tym, gdyby w analogicznym okresie Harper podróżował w czasie w RPA, musiałaby to być książka o apartheidzie. Moje poprzednie książki dotykały tego tematu, ale teraz chciałam porozmawiać o innych rzeczach. O autostradach z jednej strony i o wojnie z terroryzmem, a raczej jej cieniu, który się na nas wszystkich położył, z drugiej. Chicago, w którym kiedyś mieszkałam, jest jasnym miastem z ciemnym podbrzuszem. Jest w nim okropna korupcja, wysoka przestępczość i - segregacja. Czasem miałam wrażenie, jakbym pisała o Johannesburgu

Harper morduje młode dziewczyny, które "lśnią" potencjałem. To nie tylko pomysł na intrygę, ale też metafora współczesnego społeczeństwa...

- Tak, kobiety i dziewczyny muszą dbać o dom i dzieci, nie mają pieniędzy, są ofiarami seksizmu albo przemocy. Choć oczywiście niektóre same są sobie winne - jest wśród "Lśniących dziewczyn" jedna, która przestała lśnić - została narkomanką.

Słyszałaś o kampanii "Ban Bossy", którą rozpoczęła Sheryl Sandberg, szefowa operacyjna Facebooka, a do której dołączyły m.in. Condoleezza Rice i Beyonce, by przestać mówić do dziewczynek, które wykazują się inicjatywą, że są apodyktyczne i "się rządzą"? Co sądzisz o próbie zmieniania języka?

- On już się zmienia. Ale wciąż są takie słowa, których używamy w stosunku do kobiet, a nie użylibyśmy ich w stosunku do mężczyzn w tej samej sytuacji. Na przykład do kobiet polityków. Nie mówi się, że polityk była zła czy gniewna, tylko histeryczna albo sukowata. Jeśli mężczyzna wyraża swoje zdanie, to jest pewny siebie, przekonany o czymś, silny. A kobieta właśnie "się rządzi". Musimy myśleć o tym, jak używamy słów. Widzę to po mojej pięcioletniej córce. Gdy czytam jej książeczkę o księżniczce, to ta księżniczka jest zawsze śliczna. I tyle. Zawsze więc dodaję - że jest mądra, zabawna, odważna.

Może powinnaś napisać książkę dla dzieci?

- Mam ją nawet w planach - o różnych rodzajach księżniczek. Byłyby ładne, bo w byciu ładnym nie ma nic złego, ale poza tym byłyby też ciekawe - jedna byłaby astronautką, inna mechanikiem, a jeszcze inna tyranozaurem.

Jak w "Lśniących dziewczynach". Pierwsza z nich lśni dosłownie za sprawą farby z radem, którą maluje ciało przed występem w podrzędnym kabarecie, ostatnia lśni wiedzą - jest biologiem molekularnym. Dzieli je 60 lat zmian w społeczeństwie. Nazwałabyś swoją książkę feministyczną?

- Absolutnie tak.

A czym jest dla ciebie feminizm?

- Dla mnie postawą feminizmu jest wolność wyboru, prawo robienia tego, co chcesz, bez mówienia, także przez inne kobiety, co ci wolno, a czego nie.

Twoja książka wciąga, intryguje, ale przyznaję, że szczegółowe opisy brutalnych morderstw działały na mnie jak uderzenie w twarz.

- Chciałam cię uderzyć, pokazać, jak wygląda prawdziwa przemoc. W popkulturze, nawet w wiadomościach, tak się ją dziś przedstawia, że nikogo nie porusza. Nie wiem, czy widziałaś bójkę w barze, kiedy mężczyźni się biją na serio, na twoich oczach. To jest szokujące, wywołuje głęboką pierwotną reakcję. Czytelnicy odbierają to tak osobiście, bo w większości jest ona opisana z punktu widzenia ofiary, Harper ma głos może w 10 proc. książki. Zazwyczaj w thrillerze narracja towarzyszy mordercy, patrzy mu znad ramienia, kiedy śledzi swoją ofiarę i gdy ją zabija. Jest w tym wojeryzm, któremu chciałam zrobić wbrew. Starałam się stworzyć Kirby tak realną, jak to tylko możliwe, by czytelnik związał się z nią i by czuł się strasznie, gdy jest mordowana. Moja wydawczyni jest jedną z największych specjalistek w dziedzinie przemocy wobec kobiet w RPA. Jeśli ona mówi, że jakaś scena jest w porządku, to tak jest. Chciała tylko, żebym wycięła tę scenę, w której Harper odcina nogi kurczakowi.

Bo Harper jest zwyczajnym sadystą

- Tak, chciałam podkreślić, że jest zupełnie zwyczajnym złym człowiekiem. Tacy zresztą są seryjni mordercy - to nie są Hannibale Lecterzy. Niektórzy z nich byli ofiarami przemocy w dzieciństwie, inni już jako dzieci włamywali się do cudzych domów, jeszcze inni torturowali zwierzęta. Ale dla wielu nie ma wytłumaczenia. Chciałam, żeby Harper był żałosny i pusty. Przegrany. Nie chciałam czynić go atrakcyjnym ani gloryfikować, co zbyt często zdarza się w popkulturze. Chciałam, żeby to była książka o kobiecie, którą próbował zabić. Nie o nim.

Prawa telewizyjne do książki kupili producenci "House of Cards" i Leonardo DiCaprio. Wiesz już, kiedy rozpocznie się produkcja serialu?

- Trwają poszukiwania reżysera, padają niesamowite nazwiska, ale szczegółów nie mogę zdradzić. Na razie producentom się nie spieszy, to dość szczególna firma, która nie ma kilkuset projektów, ale kilka pieczołowicie wybranych i pracuje nad nimi w swoim tempie. Mam nadzieję, że oddadzą ducha mojej książki. Chciałbym, żeby zrobili coś w rodzaju "The Killing".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.