Z Ewą Farną rozmawia Konrad Wojciechowski
Ewa Farna: - Postanowiłam po raz pierwszy nagrać płytę ze swoim zespołem i wyrazić więcej siebie, zamiast kierować się oczekiwaniami ludzi, którzy domagali się drugiej "EWAkuacji". A ja nie chcę robić ciągle tego samego. Ludzie lubią, jak mówi się do nich językiem, który chcą słyszeć.
Na płycie jest dużo mnie. Napisałam piosenki, jakie chciałam, z zespołem, w sali prób, czyli tak jak się to powinno robić. Jakbym spotkała się z wieloletnimi kumplami w garażu i postanowilibyśmy nagrać płytę, a wielka wytwórnia bez żadnej interwencji powiedziała "Wydamy to". Nikt mi nie skreślił ani jednego utworu. Postawiłam na dęciaki, na ballady ozdobione pianinem i smyczkami. Dźwięki z komputera ograniczyłam do minimum.
Ta płyta nie jest tak przebojowa jak poprzednie. Trzeba ją przesłuchać kilkakrotnie, żeby polubić. "Znak" i "Tajna misja" łatwiej wpadają w ucho, ale są też trudniejsze kawałki. Mój aktualny pianista jest jazzmanem i ma takie przyzwyczajenia a la Herbie Hancock. Napisał więc utwory trochę zaskakujące harmonią i wykraczające poza klasyczne cztery akordy. Z tego punku widzenia "(W)inna?" jest mniej oczywista i zaskakująca, choć nie alternatywna.
Ludzie są przyzwyczajeni do piosenek, w których pobrzmiewa ten sam beat i nie wiadomo, kto to śpiewa, a przekaz tekstu sprowadza się do błahego "I love you", "I need you", "Please, help me". Skoro taka muzyka jest serwowana masom, a ja mam wydać płytę dla mas, to nie wiem, czy zostanie dobrze przyjęta. Śpiewam o tym, co czuję, oraz o tym, co działo się u mnie przez rok. To są fajne, normalne piosenki. Mam nadzieję, że jeszcze kogoś obchodzą. Na tej płycie nie ma nagich tyłków i cieszę się, że fani pozytywnie reagują.
"(W)inna?" nie powinna być kojarzona z wypadkiem, chociaż i tak tabloidy wiedzą lepiej, co miałam na myśli... To hasło ma sporo podtekstów i daje szerokie pole do popisu dla wyobraźni. Może się odnosić do muzyki - komercyjnej, ale jednak innej. Wbrew pozorom jestem bardzo oldschoolowa i nie czuję się częścią mojej generacji. Czuję się po prostu inna. Nie sądzę, że powinnam czuć się z tego powodu winna. Nie pojmuję na przykład zachowania niektórych dziewczyn, które wychodzą wieczorem do klubów, a rano budzą się w cudzym mieszkaniu. Wychowałam się w wierzącej rodzinie. Mam pewne zasady, niekoniecznie bliskie mojemu pokoleniu. Na after party po koncertach młode dziewczyny łaszą się do chłopaków, flirtują z show-biznesem i je to rajcuje. A ja wolę naturalne życie. Nigdzie nie chodzę, żeby się podobać.
Od 12. roku życia, czyli od kiedy zaczęłam śpiewać, obracam się w towarzystwie osób starszych ode mnie - muzyków, producentów. Nie było czasu na piątkowe wypady z przyjaciółmi, bo grałam koncerty. Miałam podpisaną umowę i świadomość dużej odpowiedzialności. Muzycznie dorastałam na piosenkach Perfectu, Lady Pank czy Maryli Rodowicz. A to też rzeczy nienowe.
Mam siedmioletnią siostrę, która nie odrywa oczu od telewizji i wszystko koduje. Trochę się o nią martwię. Ale kiedy ostatnio dzwoniłam do mamy, powiedziała mi, że w domu moja nowa płyta leci na okrągło, a siostrze najbardziej podoba się piosenka "Z napisami". Świetnie się składa, bo ten kawałek jest dla niej, choć o tym nie wiedziała. Poczułam się spełniona.
Bardzo szanuję moich fanów, wiele im zawdzięczam, ale nie szukam wśród nich bliskich znajomych. Mam świetnych przyjaciół. Ogromnie się cieszę, kiedy fani znajdują przyjaciół między sobą. Choćbym tylko po to miała śpiewać, widzę, że ma to sens.
Było kilka takich zdarzeń. Codziennie przez pół roku o tej samej porze dostawałam SMS-a od nieznanego mężczyzny. Inny koczował w aucie przed moim domem. Raz, podczas Wielkanocy, wtargnął do naszego domu wraz z gośćmi obcy facet z dzieckiem. Usiadł na kanapie w salonie i próbował mnie przekonać, że jego syn to dla mnie znakomita partia. Kiedy indziej, przed koncertem w Czechach, ochrona wpuściła za kulisy chłopaka, który udawał mojego narzeczonego. Był przebiegły. Powiedział, że nie ma go na liście zaproszonych, bo utrzymujemy nasz związek w tajemnicy. No, przynajmniej nie ma nudy