"Wielki Gatsby" w 3D, czyli sen szalonego cukiernika

Wielkie oczekiwanie, wielka promocja i wreszcie - wielkie rozczarowanie. Ekranizacja powieści F. Scotta Fitzgeralda jest jak tort weselny spod ręki szalonego cukiernika - wszystkie możliwe smaki oblane lukrem w kolorach tęczy i ozdobione wszystkim, co w ręce wpadło. Efekt konsumpcji jest łatwy do przewidzenia

Po 20 minutach oglądania najnowszego filmu Baza Luhrmanna miałam dość. Australijski reżyser ma swój styl - jednym się on podoba, inni go nie znoszą. Trzeba jednak przyznać, że jego poprzednie filmy - "Romeo i Julia" czy "Moulin Rouge" - miały swój urok. Za to "Australia" była już zwyczajnie nudna. Kiedy więc Luhrmann ogłosił, że zamierza zekranizować klasyczną amerykańską powieść F. Scotta Fitzgeralda "Wielki Gatsby" i na dokładkę chce to zrobić w trójwymiarze, pojawiło się pytanie, czy może z tego wyniknąć coś dobrego.

Pierwsze zwiastuny filmu wyglądały nad wyraz apetycznie - szalone lata dwudzieste, w których rozgrywa się akcja powieści i filmu zostały pokazane spektakularnie, aktorzy prezentowali się doskonale, muzyka, zaskakująco współczesna intrygowała. W końcu "Wielki Gatsby" wszedł do kin w USA. Opinie były mieszane. Choć recenzent "Rolling Stone" Peter Travers napisał brutalnie, że to "najbardziej miażdżące rozczarowanie tego lata".

Muszę przyznać mu rację. W "Wielkim Gatsbym" Luhrmanna jest wielki spektakl ale nie ma wielkiego przeżycia.

Narratorem i osobą, która wprowadza nas w świat "Wielkiego Gatsby'ego" zarówno w książce jak i w filmie jest Nick Carraway (Tobey Maguire), młody człowiek, który chciał zostać pisarzem, ale w końcu postanowił szukać swojej szansy w Nowym Jorku w czasie giełdowego boomu początku lat 20. Nick wprowadza się do małego domku ogrodnika w posiadłości tajemniczego milionera Jay'a Gatsby'ego (Leonardo DiCaprio), który wydaje słynne na cały Nowy Jork przyjęcia. Po drugiej stronie zatoki mieszka kuzynka Nicka, Daisy Buchanan (Carey Mulligan) z mężem Tomem (Joel Edgerton), pochodzącym z jednej z najbogatszych rodzin w USA. Wciągają Nicka w wir życia towarzyskiego. Z jednej strony - życia wyższych sfer, do których należy także przyjaciółka Daisy, słynna golfistka Jordan Baker (Elizabeth Debicki), z drugiej - wcale nie arystokratycznych znajomych kochanki Toma. Znajomość z Buchananami sprawi, że Nick stanie się interesujący dla Gatsby'ego, który ma pewne plany związane z Daisy. Doprowadzą go one niestety do ostatecznego upadku.

 

Luhrmann z pomocą grafiki komputerowej, ale też niezwykle rozbudowanych, oszałamiających dekoracji odtworzył świat roztańczonych, rozpitych i rozkapryszonych lat 20., ale nie potrafił tchnąć w nie ducha. Pod tonami konfetti w kształcie motyli, hektolitrami szampana, pięknymi sukniami i biżuterią z epoki oraz nienagannymi garniturami od Brooks Brothers kryje się pustka. Gdzie jest krwisty portret epoki, gdzie melodramat utraconej szansy, gdzie gorzki wniosek, że biedak, nawet jeśli dojdzie do wielkich pieniędzy nigdy przez urodzonych bogaczy nie będzie traktowany jak równy? To była przecież bolączka samego Fitzgeralda. Choć są tu słowa pisarza, momentami mam wrażenie całe ustępy żywcem przepisane z powieści do scenariusza, nie ma jego ducha. Bohaterowie, których stworzył zamieniają się w marionetki robiące groźne lub radosne miny, pojawiające się co chwilę w nowym zestawie garderoby i ozdób. I tak przez ciągnące się niemiłosiernie dwie godziny i 22 minuty.

Aktorzy nie wiedzą, co mają robić. DiCaprio w kółko powtarza ulubione powiedzonko Gatsby'ego "old sport" czyli "mój drogi" albo po prostu "stary". Po dwudziestym "old sport" ma się ochotę zacząć krzyczeć. Carey Mulligan ma tu wyłącznie ładnie wyglądać. O supergwiazdorze Bollywood Amitabhie Bachchanie nie chce mi się nawet pisać. Nieco życia na ekran wprowadzają dopiero grający Buchanana Edgerton i przede wszystkim odkrycie tego filmu czyli Elizabeth Debicki. Jej postać ma przynajmniej jakieś uczucia.

Słynne przyjęcia Gatsby'ego też w końcu zaczynają być nużące. Film tak naprawdę zaczyna się dopiero od sceny konfrontacji między Gatsbym a Buchananem - tutaj wreszcie aktorzy mieli coś do zagrania, nie przytłaczały ich dekoracje i bibeloty, tutaj pojawiły się emocje. Takie, z którymi można się identyfikować. I jeszcze kilkanaście minut po tej scenie "Wielki Gatsby" przypomina prawdziwe kino. Ale potem wraca na swoje tory - tory opery mydlanej w bardzo kosztownym i spektakularnym entourage'u.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.