- Bo taką mamy historię. I nie sądzę, żebym miała jakieś zobowiązania czytelnicze do pisania czegoś ku pokrzepieniu serc i dusz.
- Zrobiłam to celowo. Część rzeczy, które podobały się ludziom w pierwszej książce, w drugiej z premedytacją odrzuciłam. Nie po to, żeby zrobić komuś na złość, ale dlatego, by udowodnić - przede wszystkim sobie - że nie muszę iść za głosem oczekiwań.
- Z gadania. Pofolgowałam sobie tylko w jednym momencie, w scenie na poczcie, bo już nie wytrzymałam. Ale cała reszta jest bardzo mięsista, gęsta. Nie ma przygadywania, nie ma waty, opisów przyrody. Redaktorka wykreśliła mi na czerwono całe bajdurzenie. Wszystkie słowa są potrzebne.
- To miejsce zupełnie nijakie. Jest jak przedpokój: ani wieś, ani miasto, gdzieś pomiędzy. Takiej mało spektakularnej miejscowości potrzebowałam, by przedstawić historię Dzidzi.
- Wyśmiałam syndrom człowieka miastowego. Ja też go mam, i to w stopniu rozwiniętym. To z jednej strony ciągłe podkreślanie miłości do Warszawy, z drugiej - narzekanie na napływowych mieszkańców, że nie potrafią się zachować, nie umieją jeździć samochodem, nie znają ulic i historii.
- Zależało mi na tym, żeby pokazać, że w tych wiejskich komórkach i na strychach naprawdę ukrywało się dużo ludzi, szczególnie po 1944 roku, kiedy wypędzani z miasta warszawiacy uciekali przed transportami. Chciałam pokazać, że w Gołąbkach może nie mają Coffee Haven, ale tam też mieszkają dobrzy ludzie.
- To fragmenty wywiadów, które przeprowadziłam na potrzeby filmu "Powstanie w bluzce w kwiatki", nad którym pracowałam w Fundacji Feminoteka równolegle z pisaniem książki. To dokument opisujący życie prywatne kobiet podczas Powstania Warszawskiego. Skupiamy się na rzeczach przyziemnych, trochę nie na miejscu w kontekście wielkiej historii. Pytamy nasze rozmówczynie, gdzie robiły siku, jaką nosiły bluzkę, co miały w torbie, czy się zakochały, jakie zupy robiły. Niektóre w trakcie Powstania rodziły dzieci. Dzisiaj na ogół są pacyfistkami. Opowiadają o absurdach wojny, o tym, że nie chciały się podporządkować ustalonym wojennym zasadom.
- Wcale nie jestem pewna, czy to ona jest główną bohaterką. Ale to kobieta z programów Elżbiety Jaworowicz. Taka groteskowa, że aż nierealna, matka Polka, w której nie ma zbyt wiele refleksji. Została bardzo doświadczona przez życie. Niektórzy po przeczytaniu książki mówią, że bohaterka tak bardzo nienawidzi swojej niepełnosprawnej córki, że chce ją sprzedać na targu.
- Zastanawiałam się , na ile historia nas dotyka i dlaczego musimy płacić za winy poprzednich pokoleń. Jedna kobieta w czasie wojny wydaje jakichś ludzi, a jej córka ma powykręcane stopy. Z kolei córka tej drugiej już w ogóle nie ma niczego. Absurd historii. Ale czasami ciężko zrozumieć, że to absurd. Matki niepełnosprawnych dzieci często obwiniają siebie za ich chorobę, ciągle pytają: dlaczego mnie to spotkało, co ja takiego zrobiłam?
- Motyw kluczowy w mojej książce, do odczytania na różnych poziomach. Możemy przecież potraktować Dzidzię jako Polskę.
- Właśnie. A z drugiej strony bardzo ważne były dla mnie wątki matczyne. Pracując w Fundacji MaMa, dostaję mnóstwo listów od matek niepełnosprawnych dzieci. Od kilku lat ta kwestia jest blisko mnie.
- Ktoś musi o tym napisać. Niepełnosprawni ludzie napotykają takie same trudności, jak przedstawiciele każdej innej mniejszości. Może większe. Jak jesteś gejem i nazwą cię pedałem, to możesz pokazać "faka". A jak nie masz rąk? Ale ja nie mam poczucia misji. Ja po prostu lubię mniejszości. Są interesujące.
- Tak. Ja się tego nie wypieram. Nie będę ukrywać, że na polu literatury jestem działaczką.
- Bo my bardzo lubimy się powzruszać i potrzebujemy mieć jakiegoś lokalnego świętego. Nie każdy jest z Wadowic, żeby mieć gotowca, więc w Gołąbkach ukradziono Dzidzię, żeby ją sobie powiesić nad ołtarzem i mieć pieniądze z pielgrzymek.
- Bo wiele jest tu historii o dzieciach ze schronów, z czasów wojny. Opowieść o tym, jak upadło powstanie na Mokotowie, usłyszałam podczas jednego z wywiadów. Podobno dowódca ugiął się pod prośbami matek, ukrywających się z dziećmi w schronach. Któregoś dnia wziął na ręce dziecko, spojrzał na nie i podjął decyzję o zakończeniu walki.
- To będzie przewodnik po Warszawie śladami pań, które tu mieszkały. Stworzy go 50 bardzo subiektywnych biogramów kobiet, które w różny sposób mnie zafascynowały. Przy ich historiach zaproponuję klasyczne turystyczne trasy.
- Będzie na przykład Maria Skłodowska-Curie. Skupię się na jej życiu prywatnym, na tym, co mało znane: że bardzo wspierała inne kobiety naukowczynie, że miała poglądy zbliżone do anarchizmu. Opiszę też Narcyzę Żmichowską, ale i Paulinę Kuczalską-Reinschmit, o której mało osób słyszało, choć to dzięki niej kobiety mają w Polsce prawa wyborcze.
- Sprawa jest poważna. Nie chodzi mi już tylko o sprzątanie. Mam dość tych wszystkich mitów budowanych kosztem matek. Ja się na nie nie zgadzam.
- Kiedy ukazał się tamten wywiad, bardzo dużo osób mówiło mi, że robią podobnie.
- Oczywiście, że tak. Niby trochę bardziej na legalu mogę być pisarką (czy raczej osobą, która pisze), ale nie jest to dla mnie takie oczywiste. Nadal trochę się tego wstydzę.
- Tak. Ale powiedziałam to w cudzysłowie.
*Sylwia Chutnik
Kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Prezeska Fundacji MaMa, działającej na rzecz poprawy sytuacji matek w Polsce. Współpracuje z organizacjami pozarządowymi i ruchami społecznymi. Przewodniczka miejska po Warszawie i dziennikarka. Autorka powieści "Kieszonkowy atlas kobiet", laureatka Paszportu "Polityki", nominowana do nagrody Nike.