Mroczna muzyka Ewy Abart. "Lucky Days" to ciemny pop z radosną twarzą

W życiu czeka nas bardzo dużo szczęśliwych dni, ale one przyniosą nam też wiele cierpienia - zapewnia Ewa Abart na swojej nowej płycie "Lucky Days".

W muzyce Ewy Abart panuje mrok. Mrok, strach, pustka i przygnębienie. O swoich piosenkach artystka mówi wprost - "pop noir". To termin wywiedziony z kina amerykańskiego, w którym nie ma jednoznacznego podziału na dobro i zło, ale nie ma też happy endu.

- "Pop noir" wymyśliłam razem z Tomkiem Ślesickim, który jest autorem wszystkich kompozycji na płycie "Lucky Days", a poza tym pracuje jako operator filmowy. Kilka razy próbowaliśmy obiektywnie posłuchać naszego materiału i uznaliśmy, że nie wpisujemy się w żaden szablonowy gatunek muzyczny. A skoro zrobiliśmy płytę stylizowaną na muzykę filmową z wokalem, uznaliśmy że najlepszym określeniem tego materiału będzie "pop noir" - zwierza się nam wokalistka.

Muszę przyznać, że idąc na rozmowę, spodziewałem się spotkać kobietę przyobleczoną w czerń, z podkrążonymi oczami, ślepo wpatrzoną w jeden punkt, a zobaczyłem osobę o pogodnym usposobieniu bez żadnych znamion depresji. Ubrana w kolorową sukienkę z podobizną Marilyn Monroe piosenkarka wyglądała, jakby chciała zaprzeczyć wszystkiemu, o czym śpiewa.

- Materiał z "Lucky Days" jest dekadencki w przekazie, większość tekstów nie brzmi optymistycznie - to wszystko prawda. Ale taka muzyka mi w duszy gra, inspiruję się wykonawcami z tej ciemniejszej strony mocy - przyznaje Abart.

 

Na prywatnej liście podżegaczy Ewy do śpiewania znajduje się Massive Attack, Portishead, Soulsavers oraz - w mniejszym stopniu - Depeche Mode, którym wokalistka kibicowała już w czasach licealnych.

Album "Lucky Days" był gotowy już w zasadzie dwa lata temu, ale wówczas Ewa promowała tylko jedną piosenkę z tej płyty. Utworu "Lungs" mogli posłuchać widzowie znakomitego polskiego filmu "Karuzela".

Historia tam opowiedziana przybliża perypetie dwóch przyjaciół z dzieciństwa, którzy zakochują się w tej samej kobiecie. - Piosenka ilustruje mocną sceną w klubie, która niesie znamiona zdrady w tej trójstronnej relacji. Zaczyna się dość spokojnie, natomiast później nastrój utworu zdecydowanie się zmienia - dopowiada Abart, będąca również. producentką "Karuzeli".

 

Bo jej drugą pasją, obok muzyki, jest właśnie duży ekran. Dlatego słuchając albumu "Lucky Days", nietrudno wyobrazić sobie, o czym śpiewa Abart, jak na dłoni widać poruszające kinowe obrazy pod powiekami zamkniętych oczu. Kiedy pytam Ewę o film najdobitniej oddający nastrój jej osobowości, bez wahania wskazuje na "Melancholię" Larsa von Triera.

- To obraz, który zawiera wszystkie moje lęki. I ta nieuchronność, która przez cały czas trwania filmu wisi gdzieś w powietrzu, jest mi niewymownie bliska, choć nie jestem typem depresyjnym - zastrzega.

To zdaje się potwierdzać wnętrze albumu. Po rozłożeniu książeczki można się co najwyżej natknąć na niebieskawe akwarele przedstawiające motyle i na dające do myślenia sentencje w stylu "Szczęście jest kierunkiem myślenia".

Do płyty nie dodano zestawu żyletek ani psychotropów dla zdołowanych, bo te piosenki nie po to zostały nagrane, aby wpędzać w depresję. Na potwierdzenie swoich słów Ewa podaje przykład kawałka "Jump And Fly" - jasne, daleko mu do euforii "Jump" Van Halena, ale przekaz jest, generalnie, pozytywny: "Nie bądź nieśmiały, sięgnij nieba". Chodzi jednak o dawanie do myślenia. - Tytułowy utwór "Lucky Days" to wielowarstwowy kawałek - teoretycznie uśmiecham się w nim przez cały czas, ale czuć też niepewność i pewne poczucie zagrożenia. To tak samo jak w życiu każdego człowieka - czeka nas bardzo dużo szczęśliwych dni, ale pod tymi szczęśliwymi dniami czyha tragizm i dramat. Te szczęśliwe dni przyniosą nam bardzo dużo cierpienia, bo jedno z drugim idzie zawsze w parze i nie da się od tego uciec. Cały album jest o tym, że życie oprócz pięknej strony, zawsze jest, niestety, ciemne - wyjaśnia Abart.

Tych, którzy pamiętają Ewę z płyty "Retrospekcja" i nie mogą się nadziwić jej przemianie, wokalistka uspokaja, że album "Lucky Days" to po prostu efekt dojrzałości, a nie czarnowidztwa.

- Po nagraniu tamtej płyty bardzo dużo wydarzyło się w moim życiu prywatnym - urodziłam dwoje dzieci, Moje gusta się wysublimowały. Wydoroślałam. Powiedzmy sobie wprost - postarzałam się - śmieje się piosenkarka.

Patrzę na wspomnianą podobiznę Marilyn Monroe - ona też się uśmiecha.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.