Renata Przemyk kończy 50 lat! Nam zdradziła sekrety swoich urodzin

Konrad Wojciechowski: W pani przypadku przygoda z muzyką zaczęła się od rocka, piosenki studenckiej czy kabaretowej ?

Renata Przemyk: Od samego początku dziennikarze mieli ze mną problem, bo nie wiedzieli, kogo im bardziej przypominam - Edith Piaf, Ninę Hagen czy może jednak Korę. Pisano o mnie: "Tom Waits w spódnicy", a to z powodu akordeonu, który stał się ważnym instrumentem podczas moich koncertów. Nie przejmowałam się etykietkami. Cieszyło mnie nawet, że robię coś, co nie mieści się w starych ramach. Słuchaczy prowokowała i forma, i treść. Były emocje. A na tym mi zależało najbardziej.

Proszę się przyznać, że ów prowokatorski trick podebrała pani od Franka Zappy.

- Zappa był dla mnie wtedy ważny, ponieważ nic sobie nie robił z opinii, że "tak się nie gra i nie śpiewa". Wciągał słuchacza w grę skojarzeń, traktował sztukę z przymrużeniem oka, miał niesłychaną lekkość przy dużej precyzji. Bo w muzyce wszystko jest dozwolone, pod warunkiem że słychać przekaz. W twórczości Zappy każde przekleństwo miało głębokie uzasadnienie. Być może "Ya Hozna" - tytuł jednej z jego piosenek, od której zapożyczyliśmy nazwę dla swojego pierwszego zespołu - też jest przekleństwem. Gdy zaczynałam, muzyka stawiała wyższe wymagania odbiorcom. Moje pokolenie porozumiewało się kodem dla wtajemniczonych. Kodem drugiego obiegu, podziemia, literatury na sitodruku i muzyki przemycanej z daleka. Pamiętam, że jedną z nagród na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie był zestaw czystych kaset magnetofonowych TDK. Wreszcie mogłam przegrać od znajomych trudno dostępne płyty.

A propos konkursów, festiwali i przeglądów, pamięta pani swój występ w Jarocinie w 1989 roku?

- Wystąpiłam jako gość zespołu Armia. Wcześniej przyjeżdżałam do Jarocina jako nastolatka posłuchać muzyki, więc - znając reakcje widowni - miałam świadomość, że można wyjść na scenę i oberwać woreczkiem mleka. A wyglądałam na tle innych wykonawców na ułożoną i spokojną - w liliowym żakieciku, krótkiej spódniczce, z zaczesanymi do tyłu włosami. Na początku ludzie patrzyli na mnie skonsternowani. Ale po trzeciej piosence było pogo i okrzyki, a później prośby o bis. To było jak chrzest, pełna akceptacja. Dostałam wiatr w żagle. Dzięki Jarocinowi poczułam się mocna i pewna, że muzyka jest moją drogą.

Pani mówiła o sobie: "Mało zdolna szansonistka". To tak z przekory?

- Dawałam wyraźny sygnał, że mam do siebie dystans. To też była prowokacja, zresztą bardzo udana, bo w prasie pojawiały się artykuły na mój temat, które brały mnie w obronę, np. "Bardzo zdolna szansonistka". Dziś mogę się przyznać - wymyśliliśmy tę zbitkę w celach marketingowych (śmiech ).

Ale pewnie trudno było się przebić na rynku z taką reklamą: "Renata Przemyk - piosenka studencka"?

- Bo taka piosenka kojarzyła się z ogniskiem, gitarą, kilkoma tomikami poezji i chodzeniem po górach z plecakiem. Moja menedżerka miała czasem problem z kontraktowaniem koncertów na dużych scenach. Mówiono niechętnie: "To za spokojne", nie wiedząc, jak gram. Natomiast po koncercie od razu umawialiśmy się na kolejny, bo już było wiadomo, że jest żywiołowo.

Z czasem już nikt się pani nie dziwił - Fryderyk, pierwsze miejsca na liście przebojów Trójki, to chyba znak, że te piosenki były ludziom potrzebne?

- Cieszyła mnie akceptacja publiczności. Cudownie, jak praca idzie w parze z pasją i daje utrzymanie - to wielki fart. Z Trójką zawsze miałam po drodze, a co do Fryderyków, pamiętam, że odbierając nagrodę, dziękowałam za inspirację zespołowi Korn (śmiech ).

Ma pani fart jeszcze z innego powodu, że nie stała się zakładniczką jednego przeboju - "Babę zesłał Bóg".

- Jedne piosenki bardziej zapadają w pamięć, inne mniej. A fani, jak to fani, mają do nich bardzo emocjonalny stosunek, przywiązują się, ale z radością czekają na coś nowego. Zresztą ja też zawsze czekam - na reakcje ludzi po każdej nowej płycie. W końcu oddaję serce. Poza tym nie da się żyć jedną piosenką przez 20 lat - muzyka daje tyle radości, nowe pomysły wciąż się pchają. Miałam fart - do współpracowników i do słuchaczy. Kiedy patrzę za siebie, mam poczucie wykorzystanej szansy i że te lata nie poszły na marne.

I już nikt pani do nikogo nie porównuje?

- Kilka lat temu w sklepie muzycznym zobaczyłam przegródkę z własnym nazwiskiem i uśmiechnęłam się. To znaczy, że coś w życiu zrobiłam, nie powtarzając jedynie po innych.

To jest powód do świętowania.

- Jest, ale z tej okazji zapraszam na koncert urodzinowy do Wieliczki. Gościnnie wystąpią przyjaciele - Natalia Grosiak i Czesław Mozil.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.