Monika Krzywkowska: Trema to moja przyjaciółka

Ledwie przeszła brawurową metamorfozę w spektaklu "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", a już mierzy się z Czechowem. Monika Krzywkowska to jedna z najciekawszych aktorek stołecznych scen - w poniedziałek premiera "Wiśniowego sadu", w którym gra Raniewską.

Przed rokiem Krzywkowska dołączyła do zespołu Teatru Studio. Ściągnął ją tam nie kto inny jak obejmująca stanowisko dyrektor artystycznej Agnieszka Glińska. W wyreżyserowanych przez nią spektaklach aktorka stworzyła swoje najlepsze kreacje - w tym nagrodzoną Feliksem Warszawskim główną rolę w "Moralności Pani Dulskiej". Jeszcze jako studentka Akademii Teatralnej Krzywkowska zadebiutowała w Teatrze Telewizji. Potem dostała angaż do roli Julii w Kaliszu, by ostatecznie wylądować w Teatrze Współczesnym. Na zastępstwo zaprosił Krzywkowską jej profesor Zbigniew Zapasiewicz (u którego boku wystąpiła w filmie "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową"). I tak się złożyło, że została na dwanaście lat. Tam też spotkała Glińską. Razem zrobiły przedstawienia według Gorkiego, Hrabala czy Szekspira. Teraz po udanej przygodzie z Masłowską wracają do Czechowa.

Z Moniką Krzywkowską rozmawia Piotr Guszkowski

Pamiętam naszą rozmowę tuż przed premierą "Dwojga biednych Rumunów.". Dosłownie zarażała Pani wówczas entuzjazmem. Dopiero oglądając spektakl zrozumiałem dlaczego - takie role nie zdarzają się często.

- Rzeczywiście, to materiał, który w naszej pracy jest jak brylant. Taka szansa przydarza się aktorowi raz na wiele lat, czasem częściej, a czasem nigdy. Bardzo lubimy grać ten spektakl, zresztą z wzajemnością - bo widzowie też dobrze go przyjmują. Oby więcej takich propozycji.

Postaci skamlącego kierowcy, zdradzonej kobiety topiącej smutki w alkoholu oraz barmanki z przydrożnego zajazdu, w które wciela się pani na scenie, wydają się wdzięczne do zagrania. Lecz z drugiej strony trzeba uważać, żeby nie popaść w karykaturę. Nie bała się pani tego?

- Agnieszka [Glińska - przyp. red.] nas przed tym przestrzegała. Zabawa konwencją i leciutkie przerysowanie postaci - to jest to, co chcemy osiągnąć. A jednocześnie nie śmiejemy się z bohaterów. W każdym z nas mieszczą się przecież śmieszne, tragiczne i smutne czy po prostu denerwujące rzeczy - staramy się wydobyć ten autentyzm na scenie. Uważamy oczywiście, by niepostrzeżenie nie osunęło się to w kabaret.

Agnieszka Glińska obsadza panią w nieoczywistych rolach. Nie mówię tylko o "Dwojgu biednych Rumunów.", bo tam w ogóle panuje przewrotna przebieranka. Wcześniej była Dulska, teraz Raniewska z "Wiśniowego sadu", którą też zwykle grywają dojrzałe aktorki.

- Ucieszyłam się z tej propozycji, bo Czechow jest mi bliski. Z taką literaturą zawsze wiążą się najlepsze przeżycia na scenie. Raniewska to kobieta życiowo przegrana - za co by się nie wzięła, czego by nie spróbowała, zawsze kończy się tragedią. Ponieważ konstrukcja dojrzałych bohaterek czechowowskich jest podobna, po Generałowej ze "Sztuki bez tytułu" - mając świadomość moich czysto ludzkich ograniczeń - bałam się, żeby się nie powtarzać poza samą zmianą kostiumu. To największy lęk, który w zasadzie do dziś mnie nie opuszcza. Na szczęście dużo czasu poświęciliśmy na rozszyfrowanie zależności pomiędzy bohaterami, na zgłębianie ich psychiki. I na tyle dobrze posprawdzaliśmy, z czego się składają, że mam nadzieję, że unikniemy powielania schematów.

A jak brzmi Czechow w nowym przekładzie?

- To przekład odkurzony, ale wciąż bardzo wierny. Na próbach zaglądamy do rosyjskiego oryginału, żeby upewnić się, czy decydując się na takie a nie inne tłumaczenie, nie przekłamujemy czegoś na swój użytek, na przekór autorowi. Staramy się budować ludzi jak najbliższych i nam, i widzom - tak żeby zrozumienie tych postaci oraz ich uwikłania w życie było bardzo aktualne.

Pani współpraca z Glińską trwa ponad dziesięć lat i jest oparta na przyjaźni. Oprócz kilkunastu ról zaowocowała przenosinami ze Współczesnego do Studio - to chyba udany transfer?

- Z całą miłością do Teatru Współczesnego, w którym spędziłam wiele lat, pewnie najlepszych...

... proszę tak nie mówić - nawet ten sezon pokazuje, że to nieprawda.

- Współczesny to przyjaciele i niezapomniane wspomnienia, lecz ta scena wydawała mi się zawsze trochę ograniczająca. Marzyłam, żeby zmienić miejsce. Jednak z lenistwa i z braku złudzeń nie zostawiłam bezpiecznej posady, by pukać do kolejnych drzwi. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że telefon zadzwonił sam. Propozycja Agnieszki była tym, czego potrzebowałam. Póki co porzucam tęsknotę, że może kiedyś coś się wydarzy. Obawę, że zostanę w jednym miejscu do starości, grając z roku na rok z coraz bardziej charakterystyczną manierą. W Studio pracuję dużo intensywniej. Wcześniej trzy tak istotne premiery w ciągu roku mi się nie zdarzały, co było usypiające. Teraz ucieszyłam się nawet, że w styczniu i lutym odpocznę - bo zaniedbałam w domu wszystko, co się da.

W domu rozumieją?

- Tak, mam szczęście - że jeszcze raz się powtórzę. Szczęście i ogromne wsparcie ze strony najbliższych. Zaraz się rozpłaczę, jak zacznę o tym myśleć. Niech to będzie takie pozytywne rodzinne przesłanie na święta (śmiech).

W wywiadach powtarza pani, że jest bardzo nieśmiała. Zastanawiam się, skąd w takim razie pomysł na aktorstwo?

- Nie wiem, czy dotyczy to tylko mnie, ale aktorstwo bierze się chyba z głodu bycia kimś innym niż się jest. Jakby samo życie nie wystarczało, jakby wydawało się sobie nieciekawym, przeciętnym. Aktorstwo daje szansę wcielania się w role, stawania się kimś innym, oczywiście jeśli pokona się ograniczenia i wyjdzie na scenę. Na przekór swojej nieśmiałości młodzi ludzie marzą o tym zawodzie, próbując zaspokoić coś w sobie czy też po prostu z próżności - dla oklasków, sławy i pieniędzy (śmiech).

I ta nieśmiałość wciąż w pani jest?

- Krępuję się coraz mniej. Gdy - w cudzysłowie - staję się postacią, nie mam w ogóle takiego problemu. Gorzej jest przed wejściem na scenę. No i w sytuacjach życiowych, kiedy trzeba zawołać mechanika, pójść do urzędu czy tupnąć na kogoś, kto po chamsku zachował się w kolejce. To nigdy mi nie wychodziło. Od dziecka palę raka w takich sytuacjach. Dzięki Bogu makijaż pozwala to kobiecie ukryć.

Wśród niektórych aktorów panuje przekonanie, że trema jest potrzebna - mobilizuje i nie pozwala popaść w pułapkę samozachwytu. To prawda?

Usłyszałam kiedyś zdanie, że trema to niewidzialna przyjaciółka, która bierze pod rękę, wprowadza na scenę i tam zostawia. Gdy widzi, że wszystko "zatrybiło", znika niezauważenie. Strach rodzi się z poczucia odpowiedzialności za wkład w to, na co wszyscy się umówiliśmy - z troski, żeby się udało, żeby nie zapomnieć, żeby nie popsuć.

A zdarza się zapomnieć?

Zdarza się, zdarza. Chociaż nigdy nie były to takie dziury w pamięci, o których opowiadali koledzy. Więc widzowie pewnie nawet nie za bardzo się zorientowali.

Wyreżyserowany przez Agnieszkę Glińską spektakl "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" według Doroty Masłowskiej z aktorskim popisem Moniki Krzywkowskiej to tegoroczna propozycja Teatru Studio na wieczór sylwestrowy (godz. 21.15, bilety 99 zł).

Premiera "Wiśniowego sadu" już 16 grudnia. Oprócz Krzywkowskiej w obsadzie także m.in. Łukasz Lewandowski jako Łopachin, Modest Ruciński, Krzysztof Stelmaszyk, Natalia Rybicka i Joanna Szczepkowska. Przedstawienie będzie grane codziennie do 20 grudnia o godz. 19.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.